Sól, tarantula i szaleni naukowcy…

W czasie, gdy Spartek „normalnieje”, a więc pozbawia mnie weny do rozpisywania się na temat jego zaskakujących odsłon osobowości, a chęci do pisania nie brakuje – zwracam się do tematów odległych od końskiego świata.

 

karalarskaya_step

 

Dziś – nie wiedzieć czemu – przypomniałam sobie moje „POCIĄGające” przygody, związane z podróżowaniem z Petersburga do Poznania i z powrotem, jakich co najmniej dwa, a to i trzy razy do roku, doświadczałam na przestrzeni dwudziestu lat. Moje przygody kolejowe zaczęły się jednak znacznie wcześniej, pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy jako trzynastolatka uczestniczyłam w wyprawie naukowej dla młodych przyrodników, zorganizowanej przez nasze petersburskie kółko zoologiczne. O tym, co mam na myśli pod określeniem „kółko zoologiczne” można poczytać tu O kółku zoologicznym 🙂

Ależ to była przygoda! Jechaliśmy grupą około dwudziestu dzieciaków, w asyście trzech dorosłych biologów na Krym, gdzie przez miesiąc poznawaliśmy florę i faunę regionu, zbieraliśmy i suszyliśmy rośliny, prowadziliśmy całodobowe obserwacje gniazd rzadkich ptaków drapieżnych, łapaliśmy myszoskoczki, susły, chomiki, węże, pająki i inne drobne zwierzęta dla Zakładu Zoologii Petersburskiego Uniwersytetu. To ostatnie dziś bym sobie z pewnością odpuściła, ale wówczas, jako dziecko, nie widziałam problemu w zabraniu zwierząt z ich środowiska naturalnego i przewiezieniu pociągiem do Petersburga…

Ta wyprawa była dla mnie spełnieniem wszystkich moich marzeń i zapowiedzią przyszłej wspaniałej drogi przyrodnika, zresztą, jak się okazało w przyszłości, zapowiedzią niespełnioną. Ale mniejsza o to. Pamiętam jak dziś, że leżałam sobie któregoś wieczoru w wannie, oczywiście, z książką Jane Goodall w ręku, kiedy zadzwonił telefon. Zakręciłam wodę i zaczęłam nasłuchiwać, czy mama odbierze. Akurat robiła coś w kuchni, ale zdążyła dobiec do przedpokoju i w ostatniej chwili podniosła słuchawkę. To dzwonił Igor Jozifowicz – dyrektor naszego kółka i organizator krymskiej wyprawy. Czekałam na ten telefon z nadzieją i jednocześnie obawą, że mama nie da się przekonać. Wiedziałam, że cuda raczej się nie zdarzają, przynajmniej nie u mnie, więc spodziewałam się jedynie, że mama, podzielając, rzecz jasna, moją pasję, ale czysto teoretycznie, w praktyce oświadczy, że jestem za młoda na takie wyprawy, że za daleko, za długo i za drogo. Faktycznie, koszty wyprawy należało pokryć we własnym zakresie, a z pieniędzmi wówczas było krucho. Co prawda, wyprawę można było zaliczyć do niskobudżetowych, ale i tak trzeba było opłacić bilet na pociąg do Krymu i z powrotem, jakieś niewielkie koszty noclegu i zabrać ze sobą wyżywienie – na miesiąc! Bowiem w okolicach naszego miejsca pobytu na Krymie sklepów nie było. Za to były stepy, gdzieniegdzie rozległe słone bajora i tyle… Z rzadka – samotne drzewo czy niski iglasty krzak. I stara, opuszczona szkoła, gdzie na sali gimnastycznej mieliśmy się ulokować. O dziwo, wodociąg w szkole wciąż działał, więc mieliśmy przynajmniej dostęp do wody. Nie wiem, czy Igor Jozifowicz przedstawił mojej mamie wszystkie aspekty naszego planowanego pobytu na Krymie. Szczerze mówiąc, wątpię, bo znając szczegóły naszej wyprawy, mama chyba nie odważyłaby się na wyrażenie zgody. A że nasz dyrektor był uroczym, sympatycznym i jednocześnie szalonym naukowcem, o przemiłym aksamitnym głosie, który zawsze działał na kobiety rozbrajająco, mama się zgodziła. Przebieg tej znamiennej rozmowy telefonicznej śledziłam z zapartym tchem, bojąc się nawet poruszyć w wannie. Na koniec usłyszałam tylko, że mama zamierzała mnie zapytać, czy chciałabym jechać, więc z wrażenia upuściłam moją bezcenną lekturę do wody… Sprawa została przesądzona, bo wiadomo, że chciałam! Najbardziej na świecie!

Miesiąc później cała nasza ekipa przyrodników spotkała się na dworcu. Byliśmy obładowani plecakami z jedzeniem, śpiworami, jakimś dziwnym wyposażeniem do pływania (niektórzy rodzice chyba sądzili, że jedziemy nad morze – już nie wiem, co im Igor Jozifowicz naopowiadał)… Chwila pożegnania i – w drogę. Tyle że podróży w tamtą stronę za bardzo nie pamiętam. To znaczy, na pewno dobrze się bawiliśmy, śpiewaliśmy, nie dając spać pozostałym pasażerom i snuliśmy plany na przyszły miesiąc. Ale żadnych większych przygód nie było – ot, tak, wesoło i entuzjastycznie przemierzaliśmy kolejne setki kilometrów na południe.

Na miejscu okazało się, że budynek szkoły raczej nadaje się do rozbiórki, niż do przyjmowania naukowców. Ale czy to miało dla nas jakiekolwiek znaczenie? W ogóle! Szybko rozładowaliśmy plecaki z żywnością, składując w jednym z pomieszczeń nasze konserwy, puszki, makarony i to wszystko, w co rodzice nas zaopatrzyli. Mieliśmy też kuchenki elektryczne i dwa duże garnki. Jedzenia miało nam starczyć na co najmniej dwa tygodnie, po czym nasi dorośli uczestnicy wyprawy mieli udać się do najbliższego, aczkolwiek oddalonego o jakieś kilkanaście kilometrów, sklepu w jednej z okolicznych wiosek. Zatem racje żywnościowe były mocno reglamentowane, a klucz od naszej tymczasowej spiżarni kierownik wyprawy nosił zawsze przy sobie.

Każdy dzień był starannie przez naszych przewodników zaplanowany. Podzieliliśmy się na kilka grup i codziennie mieliśmy do wykonania całą listę zadań. Opisywaliśmy roślinność i faunę otaczających nas stepów, robiliśmy jakieś pomiary, szukaliśmy nor gryzoni, gniazd i obszarów występowania ptaków, łapaliśmy węże i pająki, by je zmierzyć, sfotografować i opisać w naszych dziennikach. Pełniliśmy też dyżury przy gniazdach jakichś sokołów… W grupach dwóch-trzech osób musieliśmy spędzać czterogodzinne dyżury z notatnikiem w ręku, do którego starannie wpisywaliśmy, kiedy i jaki ptak opuszczał swoje gniazdo w poszukiwaniu pożywienia dla piskląt, kiedy wracał, co przynosił itd. Nie wiem, czy z naukowego punktu widzenia nasze notatki miały jakiekolwiek znaczenie, jednak dla nas było to szalenie ciekawe doświadczenie, pokazujące nam, młodym pasjonatom przyrody, jak wygląda praca naukowca. Dłuuugie godziny, podczas których nie dzieje się kompletnie nic – ot, ptak wrócił do gniazda. Notatka. I znów leżymy pod krzakiem, gapiąc się w konary drzew. Wyleciał. Notatka. Kolejne pół godziny przyglądania się wielkiemu nic… Po czterech godzinach – zmiana. Idzie następna ekipa obserwatorów, a my – wolni – lecimy do kolejnych wyzwań.

1505763242_uzunlarskoe

Pamiętam naszą wyprawę na wyspy, położone na środku słonego jeziora. Były to bardzo płytkie zbiorniki, gdzieniegdzie porośnięte czymś na kształt szuwarów, lecz często rozległe i – co najgorsze – kilkanaście centymetrów od dna tworzyła się warstwa wyschniętej soli. Do wyprawy ruszyliśmy pełni entuzjazmu, bowiem na wyspach podobno gnieździły się jakieś rzadkie gatunki czapli, które koniecznie musieliśmy zobaczyć. Rzecz jasna, nikt nas nie uprzedził, że oprócz czapli, na wyspie roi się od żmij. Ale po tym, co przeżyliśmy w drodze na wyspy, żmije to już był mały pikuś.  Dalszą część opowieści znajdziecie w książce, czyli tutaj…

 

 

 

 

3 myśli w temacie “Sól, tarantula i szaleni naukowcy…”

  1. Super opowieść! Ale już wiem, żeby nie wysyłać dziecka na wycieczki z kółek zoologicznych 😁 i tak się zastanawiam, czemu nie kazali Wam założyć butów w jeziorze 😎

    Polubione przez 1 osoba

    1. Haha, teraz za taka wycieczkę organizatorów by chyba skazali😜Co do butów, to pamietam, ze niektórzy założyli jakieś sandały czy coś, ale przy wyciąganiu nogi przez solowa twarda krę, cięli się skore w kostkach i wyżej. Było i tak zle i tsk niedobrze😔

      Polubienie

Dodaj komentarz